Pieniacz, polityczny kundel i łapówkarz

Z którą postawą najbardziej się utożsamiasz? Na krytyczne uwagi na temat miasta, które pisze w „Dzienniku Wschodnim” pan Dominik Smaga, pozwalałem sobie od roku na dość ostre komentarze pod adresem władz. Ich reakcją był anonimowy komentarz pod moim adresem: „pierwszy pieniacz Lublina”. Odpowiadając na taki epitet, napisałem raz, że lepiej być pieniaczem, zachowującym własną godność i dumę, niż być „ujadającym anonimowym kundlem”.
Anonimowe kundle są bardziej ujadające, bo nie są narażone na osobisty kontratak. Są jednak jeszcze „dworskie kundle”, wytresowane, „jedzące z ręki” swego pana – klasyczne BMW (bierny, mierny, ale wierny).
Trzecia kategoria – to łapówkarze i biznesmeni „spod ciemnej gwiazdy”, opierający swój biznes na mafijnych układach.
Że walczę o prawo wjazdu swoich busów elektrycznych na Stare Miasto, to już muszę być nazwany „pieniaczem”?
Właśnie w sobotę rano spotkałem w hotelu w Kamieńcu Podolskim delegację z lubelskiego ratusza. Jeden „życzliwy” mi człowiek, radził mi żebym przestał „wymachiwać szabelką” na facebooku pod adresem prezydenta Żuka, bo z tego właśnie powodu nie uzyskuję zezwolenia na wjazd na Stare Miasto. A jak się uspokoję i wykażę cierpliwość – to zezwolenie powinienem wreszcie dostać.
Co za pouczająca lekcja dyplomacji! Ów życzliwy człowiek (którego osobiście nie znam z nazwiska), chyba zapomniał, albo nie wiedział, że ja o prawo wjazdu naszych pojazdów elektrycznych na Stare Miasto walczę już trzy i pół roku!
Właśnie w kwietniu 2013 r. zwróciłem się do władz miasta, występując wtedy jako anonimowy, nie znany panu Żukowi człowiek. Nie miałem do tego czasu złego zdania o prezydencie miasta, który deklarując publicznie, że jest przyjazny turystom i inwestorom, stwarzał wrażenie osoby, która w najgorszym przypadku nie będzie szkodzić naszej firmie.
Rzeczywistość okazała się inna. Najpierw przez ponad dwa lata bezskutecznie zabiegałem o uzyskanie zezwolenia na wjazd na Stare Miasto. Dwa razy złożyłem skargę do Komisji Rewizyjnej Rady Miasta Lublin, występowałem na sesji Rady Miasta Lublin, ale głosowanie w mojej sprawie było polityczne i nic do tej pory nie załatwiłem. Raczej w swojej sprawie nie robiłem przez ten czas medialnego rozgłosu.
Autorowi komentarza o „wymachiwaniu szabelką” zwracam uwagę, że ten pan pomylił przyczynę ze skutkiem. To nie ja rozpocząłem wojnę z panem Żukiem – tylko on ze mną. Ja nie byłem mu wrogiem – to on zrobił ze mnie swojego wroga. Przez dwa lata czekałem cierpliwie, prosząc w pismach prezydenta oraz podległych mu urzędników – i NIC! Nic, tylko buta i arogancja urzędników – kulturowych spadkobierców carskich czynowników.
Był czas, żeby „zresetować” swoje stanowisko wobec naszej sprawy, zwłaszcza kiedy były wybory, zmienili się wiceprezydenci i można było poprzednie stanowisko zwalić na ustępujących urzędników – nic z tych rzeczy! Stanowisko władz miasta było wobec nas jeszcze bardziej brutalne – zmuszenie nas do uiszczenia opłaty drogowej za znak drogowy (1230 zł – od kiedy i gdzie obywatel płaci za znak drogowy na drodze publicznej?), opłaty za kopertę – 600 zł miesięcznie z bezczelnym komentarzem, że z opłaty za parkingi są zwolnione tylko POJAZDY ŚWIADCZĄCE USLUGI KOMUNIKACJI PUBLICZNEJ, czyli tylko taksówki (czym formalnie nasz pojazd różni się od taksówki?).
„Życzliwemu doradcy” lubelskiego ratusza przypomniałem, że ja walczę o prawo wjazdu już czwarty rok, a medialną wojnę z prezydentem Żukiem podjąłem dopiero rok temu. Przypomnę, że nie włączyłem się do kampanii wyborczej przeciw Żukowi, choć był moim wrogiem bardziej, niż słabego kandydata PiS na prezydenta Lublina. Wykazywałem wstrzemięźliwość, licząc na zmianę polityki ratusza po częściowej przebudowie gabinetu. JA PRZEZ PONAD 2 LATA ZBIERAŁEM KOLEJNE CIOSY OD WŁADZ MIASTA I NIE KOTRATAKOWAŁEM.
I to miało być pieniactwo? – To była demonstracja siły władzy wobec mojej słabości i bezradności. Aż 27 lipca 2015 r. napisałem ostatnie pismo do Urzędu Miasta, zaznaczając że jest ono ostatnie, a 20 sierpnia 2015 r. rozpocząłem wojnę medialną z prezydentem Żukiem. Od tego czasu „dokładam” prezydentowi – za brudną tabliczkę „Znak Dziedzictwa Europejskiego”, która dla władz miasta powinna być powodem do dumy, a była powodem do wstydu, za slumsy pod zamkiem, za zlikwidowanie schroniska szkolnego w mieście (jedynym mieście wojewódzkim w Polsce), itd., itp..
Słyszę coraz częściej komentarze od „życzliwych” mi przedstawicieli władz, że „Żuk został wrobiony” przez kogoś z tymi busami i trudno mu się z tego wycofać. Tak, no to – niech obrywa medialnie dalej! Jeśli nie pisanym i nie gwarantowanym warunkiem uzyskania przeze mnie zezwolenia na wjazd naszych busów na Stare Miasto ma być wyciszenie się i zaprzestanie „wymachiwania szabelką” (co za metafora? Co ja, słabo uzbrojony powstaniec – grożę potężnemu carowi?!), to ja mam osobiście gdzieś takie nie pisane warunki! A pies ich wszystkich olał z ich łaską! Pan Żuk ze swoimi idiotyzmami będzie się dalej kompromitował przed turystami, a jak będę go dalej kłuł w oczy swoimi busami!
Przy okazji – w tamtym roku zamówiłem specjalnie ramki do jednego busa na plakaty formatu A1. Na przyszły rok zamówię takie ramki do drugiego busa. Będę miał w nich własna prasę, choćby o tym, jak nigdzie indziej w Polsce, tylko w Lublinie, część radnych, oprócz diet bierze także pieniądze za synekury w komisjach anty-alkoholowych – i to aż po półtora tysiąca złotych. Miejsca na wywieszenie ich nazwisk będzie w gablotach dostatek.
A więc – chciał pan Żuk wojny ze mną – będzie ją miał! Przy okazji – rykoszetem oberwą radni-„bezradni statyści”, który swoją biernością firmują złą wolę, zakłamanie i nadużycia władz (jak chociażby z wymuszeniem pobierania ode mnie opłaty za znak drogowy).
Niech Pan Żuk wreszcie zrozumie (albo i nie – jego wola, jego inteligencja), że z tym swoim uporem, bardziej niż mnie, będzie szkodził turystom, a przy okazji – sobie samemu. Jeśli przez jego ludzi zostałem nazwany pieniaczem, to cokolwiek teraz złego zrobi, będzie bezwzględnie przeze mnie medialnie piętnowany. Będzie sam prosił swoich urzędników, żeby nie stwarzali pretekstów do „czepiania się”. Dopiero teraz przekona się, że tą idiotyczną, nie spotykaną w całej Europie wojną z usługą city tour, demaskuje się jako osoba zakłamana, rzekomo ograniczająca ruch pojazdów (co widać w każdy dzień powszedni o godzinie jedenastej), jako osoba złośliwa, szkodząca turystom i przedsiębiorcom. I niech się wstydzi przed każdą delegacją z kraju i zagranicy, a nasze pojazdy, specjalnie oplakatowane, będą go jeszcze bardziej kłuć w oczy.

Szanowni Państwo, zostałem przez radnych zmuszony do zbierania aż 1000 podpisów pod wnioskiem obywatelskim w sprawie wjazdu naszych busów na Stare Miasto. Jest to sprawa karkołomna, ale możliwa do zrealizowania.
Przy Państwa pomocy, zbiorę je. A radnym dam okazję do uwiarygodnienia się w czasie głosowania. Albo wykażą więcej wyobraźni i dobrej woli wobec turystów i nas, albo pogrążą się razem z prezydentem Lublina.

Piławce i Beresteczko – „ku poruszeniu umysłów”

23 września przypada dzień jednej z bardziej haniebnych w naszej historii bitew – ucieczki wojsk polskich spod Piławiec. Możemy się chełpić Beresteczkiem, czytać i oglądać Sienkiewiczowską „Trylogię” – „ku pokrzepieniu serc”, możemy sami też pisać własne artykuły w celu poprawienia sobie samopoczucia – ale nie zmienia to faktu, że Piławce, a później zmarnowane Beresteczko, przesądziły o losach Polski, Ukrainy, Rosji i tej części Europy.
Zdumiewające jest, że tradycja, pogłębiona i utrwalona przez Sienkiewicza, tworzy stereotypy, którym ulegają nawet profesjonalni historycy.
Jednym z mitów jest opinia o geniuszu politycznym kanclerza Jerzego Ossolińskiego, który wobec starości i choroby prymasa Macieja Łubieńskiego, faktycznie pełnił rolę „innterrexa” po śmierci króla Władysława IV. Może pełnił tę rolę oficjalnie, bo „za sznurki pociągała” chorobliwie ambitna wdowa Ludwika Maria, która dbała przede wszystkim o własne interesy. Dla niej Ossoliński był tylko narzędziem do celu – panowania w Rzeczypospolitej. Do tego celu należało przekonać nieudolnego Jana Kazimierza, by zechciał poślubić wdowę po przyrodnim bracie i zostać królem Polski. Cel nie był dla królowej abstrakcyjny, ponieważ Jan Kazimierz osiem lat wcześniej był w Paryżu jej kochankiem, zanim kilka lat później poślubiła Władysława IV.
Głównym kontrkandydatem Jana Kazimierza do polskiej korony był jego rodzony młodszy brat Karol Ferdynand, ówczesny biskup płocki (bez święceń kapłańskich), opowiadający się za zdecydowaną rozprawą z Kozakami, osobiście znany ze skąpstwa, a więc – z gospodarności. Królewicz Karol, mimo iż nie znał się osobiście na wojnie, był człowiekiem o wiele bardziej pragmatycznym od swojego starszego brata.
Do misternego planu – przedłużenia swojej roli królowej, Ludwika Maria posłużyła się głównie dwoma ludźmi: kanclerzem Jerzym Ossolińskim i krajczym (pełniącym rolę honorowego urzędu dworskiego) Hieronimem Radziejowskim, który później odegra zgubną dla Polski rolę, jako „pierwsza kanalia Rzeczypospolitej” (i chronologicznie, i chyba – pod względem ilości wyrządzonego zła).
Kanclerz, wykonując instrukcje królowej wdowy miał nie dopuścić do zwycięstwa zwolenników twardej i szybkiej rozprawy z Kozakami. Ponieważ Chmielnicki wypowiedział się jako zwolennik Jana Kazimierza, należało wzmocnić siłę kozaczyzny i doprowadzić do kolejnej taktycznej klęski Polaków po Żółtych Wodach i Korsuniu. Ponieważ pod Korsuniem obaj hetmani koronni dostali się do niewoli, pozostali jeszcze hetmani litewscy: stary, schorowany i bezczynny hetman wielki Janusz Kiszka oraz hetman polny Janusz Radziwiłł.
Janusz Radziwiłł był wybitnym wodzem, odnoszącym wiele imponujących zwycięstw, toteż ewentualna wygrana hetmana mogłaby przeszkodzić nieudolnemu Janowi Kazimierzowi w elekcji, gdyby szlachta do polskiej korony zgłosiła właśnie litewskiego księcia. Książę trzymał żelazną dyscyplinę w armii, surowo karał samowolę i dezercję, budził postrach wśród wrogów oraz respekt wśród własnych żołnierzy i poddanych.
Utarł się pogląd, że gdyby wodzem armii był po korsuńskiej klęsce Jeremi Wiśniowiecki, losy walki z Kozakami potoczyłyby się bardziej pomyślnie dla Polski. Niewątpliwie, książę Jeremi Wiśniowiecki był wspaniałym dowódcą, opromienionym świeżą, zwycięską bitwą pod Konstantynowem, ale próżno było szukać innego wodza niż Radziwiłł, mogącego bez większego wysiłku wziąć w karby rozwarcholoną szlachtę z pospolitego ruszenia. Na nieszczęście dla Rzeczypospolitej, o wyborze wodza naczelnego decydował oficjalnie kanclerz koronny, Jerzy Ossoliński, wybijający się do magnackiej elity, mający osobiste kompleksy rodowe wobec starych rodów książęcych, wywodzących się od Ruryka i Gedymina. Możemy przypuszczać, że nieoficjalnie o wyborze wodza decydowała królowa Ludwika Maria, która w ten sposób rozgrywała swoją osobistą walkę o koronę. Był w tym więc i interes kanclerza, który nie chciał umacniać pozycji starych rodów, i królowej – wdowy Ludwiki Marii, otaczającej się posłusznymi jej ludźmi, a nie hardymi książętami, szanującymi swoje zdanie i powagę własnych rodów.
Zamiast więc powierzyć dowództwo armii Radziwiłłowi lub Wiśniowieckiemu, kanclerz na dowódców armii wyznaczył trzech nieudolnych regimentarzy: Dominika Zasławskiego-Ostrogskiego – sybarytę, lenia, wyjątkowego głupka i pyszałka, Mikołaja Ostroroga – człowieka oczytanego, ale nie mającego zupełnie pojęcia o sztuce wojny i 28-letniego Aleksandra Koniecpolskiego, nie mającego żadnego doświadczenia w dowodzeniu armią. Ci trzej pseudo-dowódcy zostali nazwani pogardliwie przez Chmielnickiego „pierzyną, łaciną i dzieciną”. Do pełnego absurdu, trzem regimentarzom wyznaczono 35 komisarzy – kolegium doradcze, w którym znaleźli się ludzie nie znający się zupełnie na sztuce wojny. Nie ma chyba w tysiącletniej historii Polski bardziej haniebnej wyprawy wojennej. Dowódcy przywlekli się na pole bitwy z taborami, pełnymi bogactw, kosztowności, armia piła dzień w dzień, żołnierze z pospolitego ruszenia głośno rozważali problem – jak to będzie, kiedy zabiją ruskich chłopów, to kto będzie im odrabiał pańszczyznę w ich latyfundiach na Ukrainie? Ci, co najgłośniej odgrażali się Kozakom, później jako pierwsi rejterowali z pola bitwy.
Dominik Zasławski wydał wielką ucztę dla całej armii na cześć przybycia do obozu Jeremiego Wiśniowieckiego, który w lipcu odniósł zwycięstwo nad Kozakami pod Konstantynowem. Koszty uczty przewyższały roczne dochody średnio uposażonego szlachcica. Siły wojsk Rzeczypospolitej nie były skonfrontowane liczebnie z siłami przeciwnika, ale w pierwszej połowie XVII wieku Polacy i Litwini stoczyli dziesiątki bitew, gromiąc wielokrotnie silniejszego przeciwnika, więc źródłem sukcesu mógł być talent dowódcy i dyscyplina w realizacji założeń strategiczno-taktycznych wodza. Tym razem mogło być zupełnie podobnie, gdyby dowództwo było powierzone właściwemu dowódcy. Okazało się później, że wojska Rzeczypospolitej w Piławcach, w stosunku do prawie każdej konfrontacji z Kozakami, były tym razem większe niż połączone siły kozacko-tatarskie (30 tysięcy wobec 25 tysięcy). Trudno jednak wygrać bitwę, jeśli nie ma wodza naczelnego, nie ma jednej wizji i strategii walki. Po pierwszym dniu walki, kiedy doszło do rozpoznania sił, późnym wieczorem ktoś rzucił hasło, że regimentarze (czyli dowódcy) uciekli z pola bitwy. Zaczęła się paniczna ucieczka, mimo że wojsk polskich nikt nie gonił. Według relacji wielu uczestników tego zdarzenia, osobą która posiała panikę w wojsku polskim był Hieronim Radziejowski, później oficjalnie bliski zaufany królowej (który został prawdopodobnie skaptowany do jej obozu długo wcześniej). Ciekawe, czyje tajne instrukcje wykonywał Radziejowski, prowokując ucieczkę z pola bitwy. Czyżby w ten sposób torował drogę do tronu swojej protektorce? Trudno znaleźć w historii Polski większą kanalię, człowieka tak przewrotnego, wiarołomnego i dwulicowego. Jeśli królowa otaczała się tak zakłamanymi dworakami, to świadczy jak najgorzej o jej metodach rządzenia.
Czyje rozkazy i polecenia wykonywał w Piławcach Radziejowski – tego oficjalnie nie wiemy. Pozostają wśród jego mocodawców królowa Ludwika Maria i Chmielnicki. Ale – czy w tym czasie Chmielnicki mógł mieć bezpośredni wpływ na Radziejowskiego?
Jak zachował się później inspirator rejterady? – w swoim stylu! Winni, w celu odwrócenia od siebie uwagi, stają się prokuratorami i szukają winnych wśród innych. Radziejowski szybko związał się z Wiśniowieckim, winę za klęskę piławiecką zwalił na Zasławskiego, żądając w sejmie ukarania go za haniebną klęskę. Ponieważ odpowiedzialność za mianowanie Zasławskiego regimentarzem spadła na kanclerza, sprawa zaczęła się rozmywać. Ale Radziejowski, doskonały demagog, zdobywał tymi hasłami posłuch wśród tłumu szlachty, szczególnie mazowieckiej. Był więc mocno gardłującym posłem, oskarżającym innych za klęskę. Po haniebnej ucieczce spod Piławiec Radziejowski wykazywał swą gorliwą aktywność w sprawach walki z Kozakami, …zbierając we Lwowie bez pokwitowania fundusze na dozbrojenie polskiej armii, okradając mieszczan, zwłaszcza Ormian. Nad Radziejowskim zaczęły się zbierać „czarne chmury”. Sąd sejmowy domagał się ukarania krajczego za posianie paniki i dezercji z pola bitwy, ale przede wszystkim – za malwersacje finansowe we Lwowie. Radziejowskiego z opresji uratowała królowa.
Dla nowej pary królewskiej szybko nadarzyła się okazja do nowych nominacji. W grudniu 1649 r. zmarł w wieku 50 lat marszałek nadworny koronny, magnat Adam Kazanowski, mający wspaniały pałac w Warszawie. Po nim funkcję marszałka dworu otrzymał przedstawiciel potężnego rodu magnackiego, Jerzy Lubomirski, ale od pary królewskiej dwa razy więcej otrzymał Hieronim Radziejowski, człowiek którego ścigało prawo za nadużycia finansowe. Dwór pokierował 30-letnią wdową, Elżbietą Słuszczanką-Kazanowską, by po śmierci męża wyszła ponownie właśnie za Radziejowskiego. W zamian za to – nowy małżonek miał otrzymać po zmarłym mężu dochodowe starostwa, a więc dawna fortuna Kazanowskich nie uległaby pomniejszeniu. Z grona trzech kandydatów, Elżbieta wybrała Radziejowskiego, odrzucając m.in. Jerzego Lubomirskiego, który podobnie jak Radziejowski był w tym czasie wdowcem.
Po ponownym osadzeniu się na tronie, Ludwika Maria szybko okazała „wdzięczność” J. Ossolińskiemu, człowiekowi który pomógł jej zostać dalej królową. Ambitny kanclerz, który swoją mitomanią przyczynił się do wybuchu powstania Chmielnickiego, a później w sposób wyrafinowany doprowadził do hańby pod Piławcami, popadł w niełaskę i sejmu i dworu. Przeliczył się, spodziewając się że będzie mógł osobiście lub wspólnie z królową rządzić w imieniu nieudolnego króla. Osobą, która akurat rozdawała karty z nominacjami królewskimi i miała więcej do powiedzenia w sprawach polityki, była właśnie Ludwika Maria. Będąca w cieniu poprzedniego małżonka Władysława IV, który nie dopuszczał jej do władzy, a być może też sama taktycznie przyczajona, wyczekująca swej okazji, nie ujawniając wcześniej publicznie swojej żądzy władzy, już jako żona drugiego króla, osobiście pokierowała polską polityką wewnętrzną. „Murzyn (Ossoliński) zrobił swoje, Murzyn może odejść”. Na Ossolińskiego spadały gromy za Piławce, a jego dalsze mrzonki o skierowaniu Kozaków przeciw sułtanowi były w tym czasie jeszcze bardziej irracjonalne, niż za Władysława IV – nie tylko rozdrażniały szlachtę, ale budziły też śmiech samego Chmielnickiego. Kanclerz, odtrącony przez parę królewską od steru władzy, popadł w chorobę – nabawił się puchliny nóg. Zgryziony kłopotami i być może – własnym sumieniem, popadł w nałóg alkoholowy i pił – dni i noce. Zmarł 9 sierpnia 1650 r. w wieku 55 lat. Tak skończył mitoman, który wraz ze swoim mocodawcą Władysławem IV „śnił o potędze” – zdobyciu Stambułu. Tak kończył karierę człowiek, którego koń kilkanaście lat wcześniej „zgubił” w Rzymie „złotą” (pozłacaną) podkowę.
Po śmierci Jerzego Ossolińskiego urząd kanclerza objął Andrzej Leszczyński, zwalniając swój dotychczasowy urząd podkanclerzego. Przy tej okazji, królowa prawdopodobnie podsunęła Radziejowskiemu pomysł, by w sposób ostentacyjny „kupił” sobie u króla godność podkanclerzego. Jawne kupienie urzędu – z wyliczeniem przez współczesnych wszystkich darów, przekazanych przez Radziejowskiego królowi oraz dokonanie wpłaty 60 tys. zł do kasy dworu odniosło pożądane dla królowej skutki – skłóciło magnatów, zirytowanych nowym, niedopuszczalnym dotąd stylem sprawowania władzy, zasiliło osobisty skarbiec dworu królewskiego, stworzyło precedens, dając pozostałym przykładną „lekcję wychowania obywatelskiego” – wskazując im „właściwą” dla nich drogę do kariery, a przede wszystkim – przykrywając rzeczywiste powody forsowania kariery politycznej łajdaka, który powinien być sądzony za malwersacje we Lwowie. A więc – obok małżeństwa z bogatą wdową Kazanowską, wprowadzającą Hieronima do salonów arystokracji, dwulicowego dworaka królowej spotkał kolejny zaszczyt – urząd podkanclerzego, który otwierał przed dawnym krajczym perspektywę objęcia urzędu kanclerza (rzeczywiście, kilka lat później urząd kanclerza się zwolnił, w związku z powołaniem kanclerza na prymasa, ale w tym już czasie Radziejowski przestał pełnić funkcję kanclerza, pogrążony osobiście przez króla, który mścił się za jego zniewagę w obozie pod Beresteczkiem).
Historycy wielokrotnie opisywali aferę, jaka się rozegrała w trójkącie: król – Elżbieta Słuszczanka-Kazanowska-Radziejowska (nazywana dalej Słuszczanką) – Hieronim Radziejowski. Nie wiadomo na sto procent, czy rzeczywiście doszło do romansu między Słuszczanką, a królem. Znając liczne skłonności króla do romansów z białogłowami (m.in. z panną Schönfeld, kiedy w czasie nieudanej nocnej schadzki w przebraniu król został pobity jako intruz przez dworskich gwardzistów), pogłoska o romansie króla ze Słuszczanką stawała się zupełnie wiarygodna. A może Słuszczanka była specjalnie podstawiona, by skompromitować do reszty i tak nieudolnego króla? Ludwika Maria znana była jako hazardzistka, podejmującą często ryzykowne i źle obliczone decyzje. Czyżby królowa dalekosiężnie chciała odsunąć Jana Kazimierza od władzy i rządzić bezpośrednio sama, a nie za pośrednictwem męża? Wydaje się bardzo dziwne, że Radziejowski zabrał ze sobą na wojnę poślubioną rok wcześniej żonę – jaką więc miała ona pełnić rolę w wojskowym obozie? W Sokalu, w drodze do Beresteczka doszło do awantury między małżonkami, po czym Słuszczanka z wielkim hukiem opuściła obóz i wróciła do Warszawy. Bezpośrednio po tym zdarzeniu w ręce króla wpadła tajna korespondencja Radziejowskiego do królowej, opisującego fatalne dowodzenie armią przez króla, podważającego kompetencje króla do sprawowania funkcji wodza naczelnego oraz opisującego fakt zdrady małżeńskiej króla ze Słuszczanką. Rzecz ciekawa – NIKT Z HISTORYKÓW DO TEJ PORY NIE ANALIZOWAŁ OKOLICZNOŚCI PRZEJĘCIA PRZEZ KRÓLA POUFNEJ KORESPONDENCJI. JAK MOGŁO DO TEGO DOJŚĆ? PRZYPADEK? – SKĄDŻE ZNOWU!!! OTÓŻ WYOBRAŹMY SOBIE – RADZIEJOWSKI PISZE POUFNY LIST DO KRÓLOWEJ (JAK ŚMIAŁ SZLACHCIC KORESPONDOWAĆ POUFNIE Z ŻONĄ KRÓLA?), KTOŚ POWIADAMIA KRÓLA O TEJ KORESPONDENCJI, KTÓRA ZOSTAJE PRZEJĘTA I PUBLICZNIE ODCZYTANA PRZED BITWĄ. PROWOKACJA? – JAK NAJBARDZIEJ!!! A WIĘC – SPISKOWA TEORIA DZIEJÓW ODNOSI SIĘ RÓWNIEŻ DO TAMTYCH CZASÓW!
Zadaniem Radziejowskiego było skompromitowanie króla jako wodza naczelnego tuż przed bitwą, by dowódcy utracili do niego zaufanie, a sam król, ośmieszony tym faktem, trawiony własnymi zgryzotami i rozbity psychicznie, nie miał siły do pokonania wroga. Na szczęście – udało się królowi przezwyciężyć kryzys władzy i przekonać dowódców do swojej koncepcji rozegrania bitwy. A na sztuce wojennej król się znał, bo razem z lisowczykami tłukł się na polach bitewnych w czasie wojny trzydziestoletniej na zachodzie Europy.
Niestety, kolejnym echem konfliktu Radziejowskiego z królem, było oskarżenie króla o nieudolne poprowadzenie bitwy, w której udało się uciec Chmielnickiemu (został porwany przez Tatarów trzeciego dnia bitwy). Nigdy wcześniej w historii armia polska nie wyrżnęła w bitwie tyle nieprzyjacielskiego wojska – ponad trzydzieści tysięcy trupów kozackich, a tu Radziejowski oskarża króla o nieudolne prowadzenie bitwy! Mało tego – NA ZNAK OBURZENIA PRZECIW NIEUDOLNEMU PROWADZENIU BITWY PRZEZ KRÓLA, RADZIEJOWSKI PODBURZA ŻOŁNIERZY POSPOLITEGO RUSZENIA, BY OPUŚCILI OBÓZ I WRÓCILI DO DOMÓW! A ponieważ żniwa były w pełni, trzeba było doglądać zboża w swoich folwarkach. „…Zwyciężyć i spocząć na laurach – to klęska” (J. Piłsudski).
Beresteczko było wielką klęską militarną Kozaków, ale było jeszcze większą klęską polityczną Polaków. Echem tej zmarnowanej bitwy była jesienna kampania pod Białą Cerkwią. Kiedy hetman litewski, książę Janusz Radziwiłł, szczerze nie cierpiący nieudolnego Jana Kazimierza, pobił wojska kozackie pod Łojowem (było to drugie zwycięstwo pod tą miejscowością nad Kozakami, po bitwie w 1649 r. – oba w bardzo imponującym stylu), pod Białą Cerkwią do pełnego sukcesu zabrakło Radziwiłłowi wsparcia ze strony armii koronnej, która nie podjęła walki. Kiedy zirytowany książę zapytał hetmana wielkiego koronnego Mikołaja Potockiego, nadużywającego alkoholu, (zmarłego miesiąc później), dlaczego nie włączył się do bitwy, usłyszał odpowiedź – my nie przyjechaliśmy walczyć, tylko pertraktować z Kozakami.
CZYJE WIĘC INSTRUKCJE WYKONYWAŁ POD BIAŁĄ CERKWIĄ HETMAN MIKOŁAJ POTOCKI? Czy w tym przypadku chodziło o pomniejszenie zasług Radziwiłła i utarcie mu nosa przez nienawidzący go dwór w osobach pary królewskiej? Hetman, odmalowany później przez Sienkiewicza jako synonim zdrajcy (cyt.): „zdrajca! zdrajca! po trzykroć zdrajca!”, „Judasz Iskariota”, został później najprawdopodobniej otruty w swoim zamku w Tykocinie w wieku 43 lat (w filmie Hoffmana grał go stary aktor Hańcza) – za dużo w tych czasach było nagłych śmierci (młodziutki królewicz, pasierb królowej Zygmunt Kazimierz – 7 lat, Wiśniowiecki 38 lat, itp.). Czyżby to była kolejna „tajna broń królowej” – pozbywanie się niewygodnych ludzi i wpływowych polityków? Lubomirski kilka razy uniknął zamachu, a zmarł we Wrocławiu też nie tak staro – w wieku 51 lat. Nikt nie robił sekcji zwłok, ale i o Wiśniowieckim i o Radziwille i o Lubomirskim krążyły plotki bezpośrednio po ich śmierci, że zostali otruci.
Kończąc – należy zadać pytanie – w czyim interesie było doprowadzenie do katastrofy pod Piławcami, oraz zmarnowania sukcesów pod Beresteczkiem i Białą Cerkwią? O ile w sprawie Piławiec możemy przypuszczać, że ewentualna klęska wojsk polskich miała utorować drogę Janowi Kazimierzowi do tronu, a w konsekwencji – umożliwić rzeczywiste panowanie Ludwiki Marii na tronie polskim, to trudno zrozumieć motywy mocodawców Radziejowskiego w 1651 r. Jeśli oprócz Chmielnickiego mógł to być ktoś z Polaków (a raczej … z Francuzów), to zaskakująca jest skala igrania losem państwa w celu osiągania swoich osobistych celów.
Skutkiem zmarnowanego zwycięstwa pod Beresteczkiem i spartaczonej kampanii pod Białą Cerkwią w 1651 r. była katastrofa wojsk polskich pod Batohem. 2 czerwca 1652 r. 6-tysięczny korpus wojsk polskich, dowodzony przez nieudolnego hetmana Marcina Kalinowskiego, nie umiejącego na dodatek utrzymać dyscypliny w armii, wpadł w zasadzkę, zgotowaną przez wojska Chmielnickiego. Wszystkich jeńców (około 5-6 tysięcy) Chmielnicki kazał wyrżnąć, mszcząc się za klęskę pod Beresteczkiem, komentując ten fakt: „zdechły pies nie kąsa”. Tylko nieliczni z Czarnieckim i Krzysztofem Grodzickim uratowali się z tej rzezi.
Chmielnicki po tej zbrodni w Batohu nie mógł już liczyć na rokowania z władzami Rzeczypospolitej. Czarniecki, uratowany z pogromu, popadł w obłęd – kierował karną ekspedycją na Bracławszczyznę, wycinając w pień ludność ruską – bez względu na płeć i wiek, Chmielnicki w styczniu 1654 r. w Perejasławiu złożył przysięgę wierności carowi Aleksemu, związał się z Rosją, sprowadzając na Rzeczpospolitą najazd moskiewsko-kozacki. Wojska najeźdźców zniszczyły i spaliły Wilno, mordując jego mieszkańców, doszły aż do Wisły okradając mieszkańców Lublina, Puław i Kazimierza Dolnego. Równocześnie z najazdem moskiewskim nastąpił najazd wojsk szwedzkich, zwany „potopem”, którego skutkiem były straszliwe zniszczenia kraju, nie znającego wojny od pod ponad trzystu lat, wystąpienie Prus przeciw Polsce, niszczycielski najazd Rakoczego na Małopolskę i Podlasie, utrata Smoleńska i Ukrainy Zadnieprzańskiej, ostateczna utrata Inflant aż po rzekę Dźwinę (z wyjątkiem niewielkiego fragmentu tzw. Inflant Polskich z Dyneburgiem), uniezależnienie się Prus od Polski.
Taki był bilans niefrasobliwej (czy też zamierzonej) polityki dworu królewskiego wobec Kozaków. Nie analizuję szczegółowo zgubnej roli Radziejowskiego w czasie „potopu”, bezmyślnej polityki Jana Kazimierza wobec Szwecji, prowokującego najazd króla Szwecji na Polskę. To wszystko jest nieprawdopodobne, by w ciągu kilkunastu lat państwo, które u władców europejskich wcześniej budziło szacunek i respekt, stoczyło się do roli przedmiotu w polityce mocarstw europejskich. Wizerunek państwa na krótko poprawiła wiktoria wiedeńska, ale już wcześniej rozejm andruszowski w 1667 r. zmienił na trwałe układ sił w tej części Europy. Na wschodzie wyrosła potęga Moskwy, a Polska rozdarta wewnętrznymi konfliktami, podsycanymi przez obce dwory, staczała się w dół, aż przestała zupełnie istnieć w końcu XVIII wieku.
W ocenie tej całej tragedii połowy XVII wieku, przez trzysta pięćdziesiąt lat dominuje dworska propaganda, ukształtowana przez Ludwikę Marię, a utrwalona przez Sienkiewicza w „Potopie”. Jak długo jeszcze polscy historycy będą oszczędzać Jana Kazimierza, a osądzać bezwzględnie Jerzego Lubomirskiego, który został sprowokowany do rokoszu? Jak długo dworski człowiek, Czarniecki, wielokrotnie okradający swoich żołnierzy z żołdu, uwalniający jeńców rosyjskich za łapówki brane do swojej kasy, psychopata mordujący dziesiątki tysięcy bezbronnych Rusinów, bez względu na wiek i płeć, będzie w panteonie naszych bohaterów narodowych, podczas gdy inny bohater z „potopu” szwedzkiego, walk z Rakoczym i z Moskwą, jest do tej pory „odsądzany od czci i wiary”? Że Lubomirski brał jurgielt (roczną pensję) od dworu cesarskiego? A Czarnieckiemu i Sobieskiemu wolno było brać jurgielt od Ludwika XIV? Otrząśnijmy się z amoku! Ludwik XIV niczym nie różnił się w swoim egoizmie i traktowania Polski jako przedmiotu do realizacji swojej imperialnej polityki od cesarza Leopolda – nie był ani lepszy, ani gorszy. Różnica polega na tym, że jeden był Francuzem, a drugi Niemcem. Skazywać Lubomirskiego na śmierć, konfiskatę urzędów, konfiskatę majątków oraz odsądzenie od czci i wiary, tylko dlatego że nie popierał Kondeusza, było wyjątkowym nadużyciem władzy. Zaciekłość rokoszan w bitwie pod Mątwami świadczy o skali ich gniewu wobec królewskiego bezprawia.
Skala nadużyć dworu królewskiego Jana Kazimierza i jego żony Ludwiki Marii oraz działania na szkodę Polski, stosowanego bezprawia, demoralizacji szlachty, nie jest dotąd dokładnie wyliczona. Zrehabilitować Radziejowskiego, który zainicjował ucieczkę wojsk polskich pod Piławcami, zrobił dywersję w polskim obozie przed Beresteczkiem i po bitwie doprowadził do buntu pospolitego ruszenia przeciw królowi, człowieka któremu udowodniono tajną korespondencję z Chmielnickim, namawiającego go do uderzenia na Polskę wspólnie z Moskwą i Szwecją, przebywającego kilka lat na dworze szwedzkim i rozpracowującego polskie państwo dla potrzeb wrogiej armii, człowiekowi, który za swój osobisty sukces uważał nakłonienie pospolitego ruszenia pod Ujściem do poddania się Szwedom – TO SIĘ NIE MIEŚCI W GŁOWIE! Skalą absurdu władzy było osobiste staranie się króla Jana Kazimierza o uwolnienie Hieronima Radziejowskiego ze szwedzkiego więzienia (do którego trafił za nielojalność wobec króla Szwecji, prowadzącego tajną korespondencję przeciw Szwecji z dworem cesarskim). Uwolniony ex-podkanclerzy pozorując sympatię do opozycyjnego wobec dworu licznego Związku Święconego, uzyskał dzięki temu w sejmie zdjęcie infamii, po czym … był głównym autorem opracowanego wyroku na Lubomirskiego, który sprzeciwił się tak zwanej elekcji „vivente rege’ z narzuconym przez dwór francuskim Kondeuszem. Ponieważ narzucanie Polsce byłego kochanka królowej jako władcy Polski nie miało nic wspólnego z elekcją, wywołało to zdecydowany opór szlachty, którą reprezentował Jerzy Lubomirski, oskarżany przez dwór, a później przez tradycję o spowodowanie wojny domowej i zablokowanie potrzebnych reform państwa.
Zdrajca ex-podkanclerzy swojego urzędu nie odzyskał, ale po powrocie ze Szwecji został mianowany wojewodą inflanckim, otrzymał fotel senatora Rzeczypospolitej i na koniec – został wyznaczony jako poseł do Turcji, gdzie zmarł. Królowa doceniła w ten sposób człowieka, który prowadząc z nią rzekomo poufną korespondencję, skompromitował publicznie jej męża – głowę państwa i majestat władzy królewskiej, szkodząc wielokrotnie Polsce, jak nikt inny wcześniej, i chyba nikt inny później.
Czas zweryfikować wielkiego fałszerza historii, Henryka Sienkiewicza, dla którego mimo wszystko mam wielki szacunek, za to że odegrał wielką rolę w obudzeniu rycerskiego ducha i wyzwolił fantazję w narodzie stłamszonym przez zaborców po powstaniu styczniowym, w narodzie którego pierwsze pokolenie czytelników „Trylogii” wywalczyło niepodległość. Idea „ku pokrzepieniu serc” spełniła już swoją rolę.
Dworską propagandę, kultywowaną przez Sienkiewicza i miliony jego czytelników już znamy. Według rzymskiej zasady, na którą często powoływali się politycy czasów Ludwiki Marii – „audiatur et altera pars” – niech będzie (wreszcie) wysłuchana i druga strona, pozwalam sobie zaprezentować inną, bardziej prawdziwą ocenę wydarzeń, czynów i postaci połowy XVII wieku. Pozostaje więc nam realizacja idei „ku poruszeniu umysłów”.

 

Komentarz do propozycji zmiany nazw ulic w Lublinie

Właśnie jeździmy busami Lublin City-Tour ul. Hempla, gdzie mamy nagrania audio-guide, do których tekst napisałem ja – zdecydowany antykomunista. Cytuję: „Hempel był komunistą i przed wojną – tłumaczem dzieł Lenina na język polski. Ale założone przez niego sklepy LSS Społem, istnieją do dzisiaj”. Ale w czasie postoju przy czerwonych światłach dodaję już przez mikrofon. „Stalin zaprosił Hempla do Moskwy i tam skrócił mu życiorys”. Dodaję przy okazji, że LSS Społem liczy w Lublinie około 40 sklepów, piekarnie i cukiernie. W 2013 r. obchodziło swoje stulecie. Profesor Raabe był z nominacji PKWN, ale Józef Skłodowski (dziadek naszej noblistki), pierwszy dyrektor Gimnazjum Wojewódzkiego, był z carskiej nominacji. Pamiętajmy, że w PRL wszystkie uczelnie w Polsce, poza jednym KUL-em, były komunistyczne i państwowe, a wykształciły setki tysięcy wspaniałych fachowców w różnych dziedzinach. Nie znamy też dokładnie ceny, jaką KUL płacił władzom PRL za tzw. niezależność. Kierując się logiką rewanżu, powinniśmy zmienić nazwę ul. Królewskiej, nadanej z okazji koronacji cara Aleksandra Romanowa na króla Polski, o czym mało kto wie. Królewska ładnie kojarzy się z Placem (króla) Łokietka. Nazwać ją ul. Carską, choć w sensie formalnym, to się niczym nie różniło, byłoby to haniebne dla Polaków. Mamy w Lublinie ul. gen. Zajączka, który był carskim namiestnikiem i gorliwym służbistą. Czy mamy dalej polować na „czerwone czarownice”, które zapisały się pozytywnie w historii Lublina, brać nieudolnie rewanż za lata dyskryminacji nie-komunistów? Przykładem takiej patologii myślenia jest wypowiedź jednego ważnego urzędnika w sprawie „Pomnika Nieznanego Żołnierza”, że pomnik powinien być tylko dla żołnierzy AK. Pomnik, zafałszowany w treści przez komunistyczne władze w 1962 r., gloryfikował prawie wyłącznie żołnierzy LWP, AL i BCh. Oprócz anachronicznej płyty „NIEZNANY ŻOŁNIERZ POLEGŁ W WALCE O WYZWOLENIE NARODOWE I SPOŁECZNE”, wśród 24 miejsc pól bitewnych, aż 20 dotyczyło bitew z udziałem tych wojsk. Te cztery pozostałe – to: Kutno, Kock, Narvik i Monte Cassino. Warszawa pojawiła się 2 razy – jako wkroczenie I Armii WP na Pragę w 1944 i z okazji wyzwolenia (ruin) Warszawy w 1945. Nie było nic o bohaterskiej obronie Warszawy w 1939 i o Powstaniu Warszawskim. Nie było nic o Westerplatte, Wiźnie, itp. Czy właściwym komentarzem do tego pomnika jest stwierdzenie, że powinno się eksponować tylko żołnierzy AK? A dlaczego nie można użyć argumentu, że wraca się do idei pomnika przedwojennego, lub nie umieści się jednej tablicy: „Nieznany żołnierz poległy za Ojczyznę”, symbolizującą wszystkich – od wojów Mieszka I – aż po czasy powojenne? Ulic w Lublinie dostatek. Wójtowicza usunięto już sprzed dworca PKP – niech sobie patronuje na Czechowie. Chwała wszystkim zasłużonym dla Lublina i poległym w obronie Ojczyzny, tym bardziej, że w przeciwieństwie do Mariana Buczka, wymienieni patroni nie zhańbili się antypolską działalnością.

Kalendarz historyczny – 8 września 2016 r. – wypowiedzenie przeze mnie wojny prezydentowi Lublina, Krzysztofowi Żukowi

W tym dniu postanowiłem podjął zdecydowaną walkę z prezydentem Lublina, Krzysztofem Żukiem, niszczącym w sposób nie spotykany gdzie indziej naszą usługę Lublin City-Tour .
Wobec bezwładu radnych, nie chcących, lub nie mogących wnieść mojej sprawy na forum Rady Miasta Lublin, postanowiłem osobiście złożyć projekt obywatelski w mojej sprawie, która przy okazji jest sprawą społeczną.
Nie będę lobbował (kupował) radnych, błagał ich o wsparcie mojej sprawy, choć do postawienia jej na sesji wystarczyłoby tylko 3 podpisy z grona 31 radnych. Okazuje się, że łatwo w mojej sprawie złożyć interpelację, którą radni składali już dwukrotnie, ale trudniej złożyć projekt uchwały i promować moją sprawę na sesji rady.
Zebrać minimum tysiąc podpisów osób dorosłych, mieszkających w Lublinie – z imieniem i nazwiskiem i adresem – oto warunek, by mój projekt z Państwa pomocą doczekał się wniesienia na sesję rady miasta. Przewodniczący Rady Miasta ma obowiązek wnieść projekt na sesję w ciągu 3 miesięcy od złożenia list z podpisami.
Zadał mi ktoś pytanie – a co będzie, jeśli radni nie zagłosują według mojego życzenia? Czy nie szkoda panu czasu i wysiłku? – Nic straconego! Dla pana Marcina Nowaka i wielu innych radnych będzie to doskonały test na wiarygodność – nie przymuszani przez kluby w mojej prywatnej sprawie będą mogli wyrazić swoje osobiste zdanie w tej sprawie.
Co jeszcze mnie skłania do zbierania podpisów? – sytuacja polityczna w tej radzie miasta. Radni PO i Wspólnego Lublina, nie wniosą projektu uchwały, bo nie chcą się narazić prezydentowi (choć rok temu trzech radnych z PO na posiedzeniu komisji wstrzymało się w mojej sprawie od głosu, a jeden radny WL, Marcin Nowak dwukrotnie składał interpelację). Jeśli z kolei radni PiS wnieśliby projekt uchwały w mojej sprawie, to zrobiłaby się ona polityczna i dla zasady byłaby skontrowana przez przeciwników, którzy są w większości. A więc – teoretycznie neutralny, singiel polityczny, mam większe szanse poparcia w radzie miasta, kiedy nie będę oficjalnie firmowany przez klub, będący w mniejszości.
Jeśli radni i tym razem nie zagłosują w mojej sprawie, która teraz nie będzie skargą na prezydenta, tylko żądaniem zasady normalności, jaka jest w innych miastach Polski i Europy, pozostaje mi rozpoczęcie kampanii wyborczej do rady miasta. Ktoś powie – z motyką na słońce? – przecież w mieście na prawach powiatu głosuje się na listy partyjne, a Lublin jest wyjątkowo upartyjnionym miastem! Nic nie szkodzi – jako tzw. singiel polityczny rozpoczynam kampanię wyborczą, starając się zebrać tych wszystkich, mających cokolwiek do powiedzenia w sprawach publicznych, byśmy razem stworzyli społeczną listę – z całego miasta. Trzeba nam 62 mocnych kandydatów, znanych w środowisku, ludzi zaangażowanych w sprawy miasta, a nie klasycznych BMW (bierny, mierny, ale wierny), dostających się kolejny raz z pierwszego miejsca list partyjnych. Nie obchodzą mnie polityczne sympatie innych ewentualnych kandydatów do rady miasta, bylebyśmy razem tworzyli siłę społeczną, mogącą zebrać po 1-2 mandaty w każdym okręgu wyborczym. A więc – czy ktoś jest od Kukiza, czy od Korwina, czy od Kowalskiego – na szczeblu lokalnym to nie powinno mieć znaczenia. Jednoczmy się wokół wspólnej sprawy – doprowadzenia do zmiany prezydenta Lublina, a potem – do realizacji, wspólnie wypracowanej wizji rozwoju miasta, które obecnie w najbliższym otoczeniu zamku i Starego Miasta jest wobec gości powodem do wstydu.
Szanowni Państwo – złośliwość obecnej władzy wobec mnie jest najlepszą rekomendacją mojej otwartości w postępowaniu. W przeciwieństwie do wielu radnych obecnej kadencji, ja nie jestem człowiekiem „jedzącym z ręki władzy” – zaręczam Państwa, że każda władza w mieście, jakiej opcji politycznej by nie była, będzie musiała się liczyć z moim zdaniem. Posiadanie mandatu radnego mogłoby mi ułatwić tę kontrolę nad władzami miasta.
Zwracam się do wszystkich osób mi życzliwych oraz krytycznych wobec obecnej władzy, by podali na facebooku adres mailowy, lub wpisali się na mój adres, gdzie podam w załączniku listę do zbierania podpisów. Proszę ją wydrukować, dokonać wpisów oraz dostarczyć mi osobiście lub pocztą na adres: Atlas Travel, M.W. Górscy, ul. Rynek 2, 20-111 Lublin. Proszę również o jakiekolwiek uwagi na facebooku w przedstawionej przeze mnie sprawie. Szczególnie zależy mi na konsolidacji środowisk „antysystemowych”, reprezentujących ludzi aktywnych, z powodów personalnych nie dopuszczanych do kandydowania z partyjnych list wyborczych.
Chcę swoim przykładem udowodnić, że walka o demokrację bezpośrednią jest możliwa nawet w mieście, gdzie obowiązują listy na komitety wyborcze. Pierwszym testem naszych możliwości będzie projekt obywatelski w sprawie Lublin City-Tour. Bliższe poznanie się na 2 lata przed wyborami, pozwoli nam solidnie się przygotować. Trzeba więcej wyobraźni, by uwierzyć, że oprócz ludzi ze starych klanów partyjnych, mogą być w radzie miasta niezależni ludzie, cieszący się zaufaniem społecznym.
Serdecznie dziękuję za poparcie,
Wojciech Górski, tel. 601-81-42-18, wojciech@atlastravel.pl.